czwartek, 20 grudnia 2012

Kraksa

Siedzą zaszkleni, oddzielni. On dzierży skrzyni
biegów wyślizgane berło, ona - dama z fretką
przyciśniętą do piersi. Kiwają się głowy rzędu
małych piesków, lazurowym wybrzeżem
nadmorska sosenka, dyndające drzewko

z nutą kadzidła i mirry. Odbija się słońce,
póki z ulgą stwierdzimy, że jednak nie byli
całkiem obcy - na jej udzie powoli zasycha
lepki odcisk ręki. Łudząc drżeniem palców
trwają w przedłużeniu - jej pleców tapicerka,

stóp szlachetne drewno, papieros jak wydech,
konie mechaniczne w piersi. W trzewiach świece,
sprzęgło. Karesy w karoserii. Bezimiennie się
pieszczą, opatrzeni tabliczką: trzy litery, numer.
Co po nich zostało? Licznik kilometrów i kropla

oleju jak łza zapomniana w betonie, dystrybutor
benzyny, zgnieciona butelka i kamienie spod
kół pryskające śmiercią. Nic nie znaczą,
ze strachem zerkając w domniemane lusterko,
za nimi wzbiera śpiew syren, pochyla się drzewo.

niedziela, 1 maja 2011

Kiciek


 
Dziś znów pogłaszczesz mnie po grzbiecie, popieścisz 
pogrzebaczem albo listewką, a ja będę ocierać się o nogi, 
wychudła, wyliniała, za stara by cokolwiek upolować. Nic 
mi nie zostało poza szorstkim językiem, oddaniem i skórą 
na brzuchu: obwisłą od czasu ciąży, niespełnionej nadziei. 
 
Co jakiś czas siadam na parapecie i patrzę na wróble, 
przyglądam się mrowiskom, starym autobusom i dłoniom, kiedy 
zakopujesz żywcem to, co spłodziłam i należy tylko do mnie, 
ślepe, marne i głodne. Takie są wszystkie dni. Śmiejesz się 
na widok pyska w drzwiach, każesz pić swoje mleko, 
mówiąc: ciesz się, że nie jesteś bezdomna, bezpańska; 
 
że śpisz w cieple, żresz i należysz do mnie. Od kilku lat 
jestem niewychodząca i narzekam na nerki. Rzadziej się myję, 
nie miewam rui, nadaję nowe nazwy przedmiotom: łazienka 
zastąpiła kuwetę, a łóżko - gniazdo wykotne. Czekam na dzień, 
kiedy zobojętnieję: wyczyszczę futro, zamruczę, wydrapię ci oczy; 
bo przecież nie potrafisz płakać ani widzieć w ciemności.

Piosenka ogrodnika

Nienawiści do grudnia nie da się złagodzić, nawet po południu 
wiosny ni ma*. Pieniędzy ni ma. Pracy i czasu też, więc 
nigdzie nie wychodzisz w taki mróz, w piekielny skwar, 
kiedy można obserwować zmiany na lepsze, piekące pęknięcia. 
Zraczałym drzewkom zedrzyj porażoną korę, raz raz, kochanie. 
Nowy rok i umierasz znów, nadszedł nów i dobrze się śpi, 

hip hip hura! Niemy lekarz kręci głową. Kobieto, czy wiesz, 
że pękł ci łańcuszek, bez żadnego dźwięku i nikt nie widział, 
jak wisiorek zsunął się po ciepłej skórze, jak szukał drogi, 
by bezszelestnie znieruchomieć na śniegu, tracąc resztki ciepła 
i powielając twarze, milisekundy. Nędzna próba imagizmu*, no 
noo nooo mówią doktorzy, tłuką palcami o blaty, trąbi syrena 

po ostatnim, chaotycznym locie. Locie. Jedyny sprawiedliwy 
podniosłeś szczeniaka o zaropiałych ślepiach, podwieźli was 
i powiedzieli, że trafiliście. W dobre ręce, we właściwą bramę. 
Patrzyliście jak gnają między ogródkami z otwartą szybą, mały 
punkt nieruchomy na środku Bernauerstrasse. To było żywe? wątpiłeś 
wąchając wątpia przestałeś wierzyć; a miasto pięło się w górę, 
rosło wszerz i w deszczu, który palił liście kasztanowców, 

to był maj i Gub***. wrzeszczał: Ognia! Cały się spociłeś 
w tym upale, ciało twojej żony miało słony smak. Gorzko, 
gorzko! Gub. umarł, kiedy całowałeś jej zdjęcie, myśląc 
nie wypada. Przecież nie pamiętasz nic, poza tym, że była 
wyniosła i prosta, jak Szymon Słupnik tylko żarłeś i piłeś, 
a świat cię podziwiał, dziewczęta prosiły: weź, wypróbuj, 

pomódl się za nas, siostrzyczko. Twoje miasto już nie leży 
na dnie morza. Nic się nie stało, co za wstyd. Podnosisz 
wisiorek zgrabiałą ręką, w popołudniowym tłoku. Kartagina 
nie płonie. Nie dymi. Nie ma lamentujących kobiet ani poezji, 
tylko Nowy Rok, hej, nowy cykl umierań, co za wstyd. 

*Miłosz Czesław, Traktat Moralny, Warszawa: Czytelnik, 1948 
przewraca kartki. W metrze ludzie cuchną krakowską, ale jazda 
ruskim wagonem. Kolebie, kolebie i leżę na glebie, pijana 
między szpilkami, jak fakir zaglądam pod sukienki i pieprzę 
ten polski tradycjonalizm, panie Miłosz. Nie wietrzę. 

**Pound, Ezra, ABC of Reading, New York: New Directions Publishing Corporation, 
1934. Był rokiem Witkacego (ukończył dramat "Szewcy") i rokiem Lecha Poznań 
(wygrali z Wartą Poznań 4:0). Możemy świętować noc długich noży, możemy je kupić 
na allegro. Urny z prochami Herberta Chapmana, Marie Skłodowskiej-Curie, Piotra 
Dillingera. Śmierć w teatrze. Jak to jest zginąć zanim opadnie kurtyna?

***Bóg się rodzi, moc truchleje. Nucę, patrząc na siebie. Truchło chleje.

piątek, 29 kwietnia 2011

Żeby Was powkurzać jeszcze trochę*

The apparition of these faces in the crowd;
Petals on a wet, black bough.

In a Station of the Metro - Ezra Pound


Chciałam tylko powiedzieć, że nie otwierałam drzwi, po prostu 
zastałam uchylone i nic nie poradzę, nie mogłam się oprzeć 
porannemu podglądaniu. Światło liże stopy ciepłym językiem, 
łaskocze, a cienie ocierają się o kostki, wdzięczne i głuche 
kocięta. Kurczęta z łapkami pokrytymi łuską, za chwilę 
zgubią pióra, zmieniając się w jaszczury i będziemy płakać, 

że nie mamy co jeść, że cofamy się w czasie. Codziennie 
jedno spojrzenie rzucone do ogrodu jak kamień na dłonie 
kobiety, która obiera pomarańcze, po nadgarstkach spływa 
cisza. Puste butelki wbite w senną noc jak dodatkowe znaki, 
literówki popełnione przez pijanego. Gościa, który zapomniał 
rozpiąć spodnie, a teraz ciemnieją od moczu. Nieuchronność, 

monotonia, tykanie. Oddziela nas długość dłoni, wyciągniętych 
w powitalnym geście. Chcę ci powiedzieć, że stać mnie na jedno 
spojrzenie każdego dnia. Rzucone chyłkiem i bez zastanowienia, 
uśmiech taksówkarza jadącego ogrodową alejką, pocałunek dwóch 
chłopców na tylnym siedzeniu, błysk, dreszcz spływający po masce. 
Nie jestem ogrodnikiem i nie znam wszystkich bram, tajemniczych 

ścieżek, króliczych nor. Nie badam unerwienia każdego z liści, 
nie wychodzę o określonej porze. Niepełnosprawna, nie kończę 
spaceru pogawędką z tłustym neonazistą z sąsiedztwa, strzałem 
do własnego psa. Możesz mnie porównywać, wkurzać się i ogryzać 
kości; a ja radzę ci czytać powieści, wbijać igły pod paznokcie, 
zatkać uszy i wymyślić koniec, bo nie chce mi się zamknąć 
nawet na chwilę, tych pieprzonych drzwi. 

*This is just to say

Śmierci sam zapach

Od zawsze lubiłaś sylabotoniczność i stopy 
rytmiczne. Uderzenia ręka w rękę, nóż w deskę, dłoń 
w twarz. Mówisz mi, że chcesz nazwać go Miron, a ja 
przyniosę ci ciszę. W małych ciemnych pudełeczkach 
mieszkają kuce szetlandzkie z kryształu, Warszawa 
z papieru, i przysięgam, że zostanę przy tobie, póki 
będziemy mogli palić miasta i nikt nie wybiegnie 
na pustą ulicę, nie wyskoczy z wieżowca, pod słońce. 
Będziemy wspólnie milczeć zanurzając stopy w popiele, 
tonąć rytmicznie. Ze skrępowanymi dłońmi i rozwiązanym 
językiem. Der Wein löst mir die Zunge, darling, to tylko 

ja 
jawa 
popijawa 
zjawa spływająca potem. I z powrotem 

do pisania, tak łatwo wyśnić prawie pustą salę, projektor 
na kolanach, oddechy przylepione do okien, malowidło Goyi 
na brudnej szybie. Kilka smug światła, parę łez na twarzy 
twardziela obok, chrupanie, grzechotanie kości. Przychodzimy 
na seanse spirytystyczne, gdzie można oswoić śmierć i duchy 
nigdy nie wracają. Tak łatwo opowiedzieć wszystkie myśli 
dziecka, które zrzuci bombę z jasnego, błękitnego 
okna. Sady więdną, skóry cierpną, zanikają mikrowłókna 
i pamięć. Wszystko proste, a przecież gdybyśmy umierali, 
powstawałyby wiersze krótkie i przejmujące jak wrzask 
nowonarodzonego. Co za wstyd, nie potrafię sprawić, by 
mieszkania odwiedzone w pośpiechu wsiąknęły w papier, 

każdy obcy dramat składam bez problemu, wiarygodnie, a ty 
nucisz pod nosem, dobry warsztat i nic więcej, zaraz południe, 
trzeba robić obiad, wynieść śmieci, więc podciągasz spodnie 
i wchodzisz w przezroczyście jedno słońce spływające 
po policzku 
kątem

Prima aprilis. Camtasia

Teoria hegemonii czy hegemonia teorii? Pies pogryzł człowieka 
albo na odwrót? Możesz się zgadzać lub nie, ale musisz wiedzieć, 
już jest zbyt późno, światło odlepia się od ścian, odpada płatami 
jak tynk, z dworca. Ale odjazd, mówisz, patrząc na pociągi, 
gorący metal tnie powietrze, upał, drżenie. Wpisane w horyzont 
tykanie zegara, w kopercie szczypta soli z drugiego krańca oka. 
Słońce liże jęzory wywalone na wierzch, wypala dziury w pamięci, 
lecz opalony bokser nie wie, z kim walczył tamtego lata, roku 
bezpańskiego 1975. Mijamy się obok psa chłepczącego wodę 
z zagłębień w betonie, zamieniamy mineralkę w ropę, na trzeźwo 
i bez poczucia winy. Parking, kilka pozlepianych kłaków. 

Siadamy przed telewizorami i obserwujemy niszczenie 
taśmy, coraz większe przepalenia. Lewy sierpowy. Polna ścieżka, 
sierpy w skansenie, guma do żucia wokół ziarnka piasku. 
Zapach zboża umiera i nigdy nie trafia do chleba. Przesilenie. Światło 
wczepia się w wełnę, jeszcze potężniejsze jest nasze pożądanie, 
drażliwość, drapanki. Rzucamy rzepy na wiatr nowemu pokoleniu 
licealistek. Żniwa to czynność cykliczna, odwieczny symbol odejmowania, 
obcinania końcówek. Mamy rzepy przy kolorowych Nike’ach, tuż za rogiem 
wyjadamy niedojrzałe brzoskwinie z przycmentarnych działek. 
Ku pokrzepieniu bioder. 

Rozwiązłość, dyndanie, rozpiętość skrzydeł wypchanych jastrzębi 
i naszych koszul. Ostatnia godzina, mrowienie, trzask sosnowych 
drzwi, heblowanie. Żeby oszlifować kamień potrzeba skrawka ciszy, 
kawałka ubrania, braku związku. Wycierasz usta po seksie, froterujesz 
ręką, are you fucking or kidding me? Skarbie, ja uwielbiam wielojęzyczność, 
ale bez przesady, skończmy wreszcie gadać i przejdźmy do dzieła: 
jazda na przód, gdzie zachodzą słońca, zmiany i rozkład; tylko w teorii 
puste wagony piłują za nas ciszę, a bezpańskie szepty strzegą składów.

W ustach nic się nie ukryje (Naprawdę)


Nigdy nie byłaś dobra w obcinaniu końcówek (szkoda),
mówiłaś, że nie da się naprawić ani nanizać na nitkę
chwil (śniętych ryb w zapomnianym podbieraku, płazów
zaschniętych na poboczu drogi, a może bioder

wytrąconych z równowagi?) straconych na czytanie gazet;
mężczyzn w samochodach tak czystych, że odbijają cienie
łagodnie wślizgując się między wargi ukołysanych miast
(Syrenko, sardynko, córko rybaka, czemu klęczysz

przed zamkniętym kinem, czemu ssiesz poręcz odrapaną z farby?
Sarenko, to nie lizawka, a ja nie dam ci cynku nawet gdy
cisza przeżre nas do kości). Ucięte rozmowy
mają odcień szaro-niebieski jak śnieg, którym zasypujemy
wrony (zasypiamy?) w zaułkach, na pohybel ślepcom.

Może to były kruki, a nie ślepowrony? Zawsze lepiej wierzyć
we wszystko co chronione. Mamy wybory i możemy rozłożyć
jesień na raty, na łyse szkielety polnych strachów albo kry
z podziemnych rzek, (Możemy się zrzec, bystra wygięta

moich skromnych ujść,) co ty na to? Nie cień czyni człowieka.
Nie stać nas na tyle czerwieni, samochody i zmrużone oczy
starców pocą się błękitem. Poparz jacy jesteśmy szarzy,
wyżarci, wyżarzeni i wyżyłowani; a ty sama, wyżłobiona

na szorstko. Wsiąknij więc, daj się wyżąć (bądź zdmuchnąć).
Nanizaliśmy martwe ryby na sznur, przez skrzela przepływały
rzeki, a skrzek lepił się do cieni. Koniec czytania, czas
kołysanki i żłobienia poręczy, era samochodów

zasypanych śniegiem z ekranu drive-in. Nad nami niepoliczalne
gawrony, żyły ledwie widoczne spod bladej skóry nieba. My -
zaspani, ślepi i zgięci w pół, mrużyliśmy oczy by dostrzec
resztki rozmów na poręczach bioder (pieprzoną czerwień ust.).