piątek, 29 kwietnia 2011

Śmierci sam zapach

Od zawsze lubiłaś sylabotoniczność i stopy 
rytmiczne. Uderzenia ręka w rękę, nóż w deskę, dłoń 
w twarz. Mówisz mi, że chcesz nazwać go Miron, a ja 
przyniosę ci ciszę. W małych ciemnych pudełeczkach 
mieszkają kuce szetlandzkie z kryształu, Warszawa 
z papieru, i przysięgam, że zostanę przy tobie, póki 
będziemy mogli palić miasta i nikt nie wybiegnie 
na pustą ulicę, nie wyskoczy z wieżowca, pod słońce. 
Będziemy wspólnie milczeć zanurzając stopy w popiele, 
tonąć rytmicznie. Ze skrępowanymi dłońmi i rozwiązanym 
językiem. Der Wein löst mir die Zunge, darling, to tylko 

ja 
jawa 
popijawa 
zjawa spływająca potem. I z powrotem 

do pisania, tak łatwo wyśnić prawie pustą salę, projektor 
na kolanach, oddechy przylepione do okien, malowidło Goyi 
na brudnej szybie. Kilka smug światła, parę łez na twarzy 
twardziela obok, chrupanie, grzechotanie kości. Przychodzimy 
na seanse spirytystyczne, gdzie można oswoić śmierć i duchy 
nigdy nie wracają. Tak łatwo opowiedzieć wszystkie myśli 
dziecka, które zrzuci bombę z jasnego, błękitnego 
okna. Sady więdną, skóry cierpną, zanikają mikrowłókna 
i pamięć. Wszystko proste, a przecież gdybyśmy umierali, 
powstawałyby wiersze krótkie i przejmujące jak wrzask 
nowonarodzonego. Co za wstyd, nie potrafię sprawić, by 
mieszkania odwiedzone w pośpiechu wsiąknęły w papier, 

każdy obcy dramat składam bez problemu, wiarygodnie, a ty 
nucisz pod nosem, dobry warsztat i nic więcej, zaraz południe, 
trzeba robić obiad, wynieść śmieci, więc podciągasz spodnie 
i wchodzisz w przezroczyście jedno słońce spływające 
po policzku 
kątem

2 komentarze: