Dziś znów pogłaszczesz mnie po grzbiecie, popieścisz
pogrzebaczem albo listewką, a ja będę ocierać się o nogi,
wychudła, wyliniała, za stara by cokolwiek upolować. Nic
mi nie zostało poza szorstkim językiem, oddaniem i skórą
na brzuchu: obwisłą od czasu ciąży, niespełnionej nadziei.
Co jakiś czas siadam na parapecie i patrzę na wróble,
przyglądam się mrowiskom, starym autobusom i dłoniom, kiedy
zakopujesz żywcem to, co spłodziłam i należy tylko do mnie,
ślepe, marne i głodne. Takie są wszystkie dni. Śmiejesz się
na widok pyska w drzwiach, każesz pić swoje mleko,
mówiąc: ciesz się, że nie jesteś bezdomna, bezpańska;
że śpisz w cieple, żresz i należysz do mnie. Od kilku lat
jestem niewychodząca i narzekam na nerki. Rzadziej się myję,
nie miewam rui, nadaję nowe nazwy przedmiotom: łazienka
zastąpiła kuwetę, a łóżko - gniazdo wykotne. Czekam na dzień,
kiedy zobojętnieję: wyczyszczę futro, zamruczę, wydrapię ci oczy;
bo przecież nie potrafisz płakać ani widzieć w ciemności.